Polub nas na Facebooku

Aż w końcu…

Schudłam. Niespodziewanie dla siebie samej, udało mi się zrzucić trochę kilogramów. Po dwóch ciążach jestem szczuplejsza niż przed nimi. Niby nic spektakularnego, ale rodzina i znajomi zauważyli. Chwalili, podziwiali. Ale mnie było wciąż mało. Nawet ostatnio zrobiłam sobie pomiar poziomu tkanki tłuszczowej. Wynik: „zmniejszony”. Dzięki diecie zrzuciłam nieco tłuszczyku, dzięki siłowni – wyrzeźbiłam to tu to tam. I wiecie co? Mnie wciąż było mało. I mimo rozmiaru 36 (wcześniej było 38 a czasem nawet 40), nadal czułam się „ZA”. Choroba nie odpuszczała, ale

wtedy zrozumiałam, że…

… „ciało idealne” to nie choroba ciała lecz duszy. Uświadomiłam sobie, że to kwestia postrzegania własnego ciała, całej swojej osoby jest kluczowa a nie waga, czy nawet poziom tkanki tłuszczowej. Szczęście zaczyna się w głowie, tak jak i kompleksy i wątpliwości. Dlatego sięgnęłam po detox, ale nie ten dietetyczny tylko całkiem inny. I – jak mantrę – powtarzam:

Jedenaste: „nie porównuj!”

To nie łatwe. Zewsząd bombardowane jesteśmy pięknymi, idealnymi ciałami. Nie ma już w moim życiu Barbie, ale są inne niedoścignione ideały. Takie, o które trudno kobiecie pracującej/zajmującej się domem/dziećmi bez pakietu trenerów i stylistów. W telewizji Chodakowska, Lewandowska w lodówce. Dobrze, że są. Piękne i szczęśliwe zachęcają do zmiany nawyków na lepsze. Ale ich wszechobecność ma też te ciemne strony…

Dlatego właśnie potrzebowałam detoxu, terapii odwykowej od pięknych, gładkich i wyrzeźbionych ciał. Mój ostatni urlop spędzony w Sopocie okazał się swoistym katharsis. Wakacje po polsku – zatłoczona plaża, parawan na parawanie i… prawie nagie ciała kobiet i mężczyzn bezwstydnie obnażone w poszukiwaniu ciepła i odrobiny słońca. W gąszczu nagich brzuchów, odsłoniętych nóg, gołych pleców przestałam porównywać, zaczęłam doceniać. Z fascynacją patrzyłam na kobiety cieszące się chwilą – ostrym słońcem z jednej i zimnym, polskim morzem z drugiej strony. Każda z nich była inna, ale żadna nie wyglądała jak długonoga blond Barbie. Każda miała swoje niedoskonałości, ale i każda – atuty. Ta z cellulitem miała pełny i jędrny biust; ta opalająca pociążowe rozstępy na brzuchu – sterczące, brazylijskie pośladki; ta z fałdkami na plecach – wyjątkowo szczupłe nogi, a ta, która odsłoniła bliznę  po cesarce – talię osy.  Jednoczęściowe kostiumy nie zdradziłby części z tych mankamentów, a mimo to beztrosko smażyły się w bikini, obnażając swoje zmęczone, nadszarpnięte życiem ciała. Dlaczego się nie przejmowały? Zapewne dobrze czuły się ze sobą – na tyle dobrze, by nie rezygnować ze swobody i wakacyjnego luzu. I ja nie zrezygnowałam. Sopot i dla mnie okazał się uzdrowiskiem. „Ciało idealne” to przewlekła choroba, która wżarła się w najgłębsze zakamarki mego ciała i umysłu, która zaleczona potrafi powracać nawet po długim czasie i to ze zdwojoną siłą, dlatego nie powiem, żebym w ciągu tego tygodnia całkowicie ją wyleczyła – w końcu trawi mnie od dwóch dekad. Na szczęście teraz cieszę się remisją.