Polub nas na Facebooku

Jak to wszystko się zaczęło? Skąd pasja do muzyki i upór, z jakim dążyła Pani do realizacji marzeń o śpiewaniu?

Na początku było słowo (śmiech). Moi dziadkowie byli muzykami – dziadek skrzypkiem, babcia grywała na perkusji, ale to pokolenie straciłam będąc małą dziewczynką. Wierzę, że przychodzimy na świat już trochę zapisani… Najwyraźniej wdrukowano to w moich genach. Drobne i większe sukcesy mnie wzmacniały. A upadki od zawsze motywowały mnie do działania. Ciężko mnie zniechęcić (śmiech)…

Joanna Kondrat, fot. Agnieszka Kielak
Joanna Kondrat, fot. Agnieszka Kielak

Uczestniczyła Pani w wielu różnych stylistycznie projektach. Krytycy mają problem z zakwalifikowaniem Pani twórczości. Jedni mówią, że to „jazz” inni, że „pop”. Nawet Pani powiedziała kiedyś o sobie (cytując Herberta) „Coraz bardziej inna”. Nie daje się Pani zaszufladkować…

Wspólnym mianownikiem wszystkich przedsięwzięć było i jest słowo. Moją rzeczywistość buduje słowo i to ono stanowi parasol dla różnych stylów muzycznych. Piękno muzyki to jej wielobarwność. Przynależność do jakiegoś gatunku muzycznego, nie powinna nas ograniczać. Stawiam na prawdę. Lubię wędrówki. Ufam, że skoro niesie mnie w jakieś rejony i jeśli to właśnie czuję, to tu warto zostać.

Pani pierwsza płyta „Samosie” to magiczne połączenie wysmakowanych, osobistych tekstów i niebanalnej muzyki.

Tak, pierwsza płyta była bardzo osobista. Pisała się 28 lat (śmiech). Zmienił się kontekst, pewne rzeczy napisałabym dziś inaczej, ale nie zmienia to faktu, że utwory, które znalazły się na płycie Samosie, definiują mnie również dziś. Odsłaniają estetykę czy wrażliwość, które pochodzą z samego środka wulkanu (śmiech). Wszyscy nosimy w sobie metaforę i ta metafora, czy tego chcemy czy nie, wychodzi przez skórę, zapisuje się na kartkach, w wypowiedziach, a jej kolory są bardzo czytelne. Tego nie da się przekłamać.

Któryś z utworów jest dla Pani szczególny?

Wszystkie są szczególne – były pisane w bardzo ważnych momentach w moim życiu. To potężne ładunki emocjonalne, zamknięte w trzyminutowych utworach. Dobrze pamiętam dni, w których powstały, pamiętam kontekst, który sprawił, że zostały napisane.

Jaka jest historia tytułowego utworu „Samosie”, w którym śpiewa Pani, „że wszystko dzieje się na dzień przed rozsądkiem”?

Z biegiem lat stajemy się dotkliwie rozsądni i pragmatyczni. Boimy się ufać, również sobie. Przezwyciężenie rozsądku, jest czasami początkiem cudów. I… dopóki rozsądek trzyma się z dala od nas, miłość i każde inne cudowne doznanie są bezpieczne. Niewiele trzeba, żeby zadziały się cuda!

Cała płyta „zadziała się na dzień przed rozsądkiem”?

Tak. Tyle się teraz mówi o trudnościach z wydawaniem płyt, o tym, jak niewielu słuchaczy przychodzi na koncerty, jak bardzo muzyka zamyka się w cyberprzestrzeni. Muzyka stała się biznesem i jako taki, wymaga analizy, określenia rynkowego deficytu, stworzenia produktu, na który jest zapotrzebowanie. A my wyskoczyliśmy potrzebom wbrew. Więcej słów, więcej harmonii. To było na dzień przed rozsądkiem. Całe szczęście. Nie było analizy zysków i strat.

Prawie wszystkie teksty (z wyjątkiem jednego) są Pani autorstwa. Liryczne, pełne i nastrojowe. Skąd czerpie Pani inspiracje?

Moją inspiracją jest życie, jego kolory. Cuda, które spełniają się każdego dnia. Koła zależności, które nas zniewalają. Światło, które odkrywamy w sobie w najciemniejszych momentach życia. Krótkie chwile szczęścia. Ale także sprzeciw wobec rutyny i powierzchowności.

Jedną recenzję zatytułowano „Poezja bez obciachu”.

Świetnie (śmiech)! Myślę, że poezja nie ma dziś lekkiego życia. Żyjemy w dobie upraszczania, miniaturyzacji. Z płyty winylowej do płyty CD, stąd do mp3. Nawet metafory boją się zająć zbyt dużo przestrzeni w tekście. A dla mnie bez metafory nie ma codzienności.

To znaczy…

Dosłowność krępuje ruchy. Owszem, znam rzeczywistość bez metafory. Zdarza mi się w niej gościć. Wszystko wokół jest tak dotkliwie rzeczywiste, że i my się tacy często stajemy. Czasami jest to potrzebne. Działa jak reset, przypomina, gdzie chcę i nie chcę być, co czyni mnie szczęśliwą, czego szukam. Jeśli jednak nie latam zbyt długo, staję się trudna, wręcz nieznośna (śmiech).

Bez metafory mnie nie ma.

Kiedy słucham muzyki, nie mogę przejść do porządku nad tym, jak bardzo nazywamy w tekstach miłość miłością. Czy naprawdę trzeba to przerysować, żeby dotarło? To zabija smak. Ubyło nam prawdy, przybyło masek. A kiedy prawdy ubywa, dosłowność bywa konieczna. Czymś trzeba przecież zapełnić pustkę po prawdziwych uczuciach. Słowa świetnie wypełniają te luki. Odnoszę wrażenie, że kiedyś bardziej świadomie sięgano po słowa.

A polscy poeci? Ma Pani ulubionego?

Dla mnie to poeta jest poezją. Jeśli wielbię kogoś, jako myśliciela, z pewnością pokocham jego słowo. Cenię Herberta, przede wszystkim za filozofię. Dopiero na drugim miejscu stawiam wszystkie zabiegi stylistyczne, które są niekwestionowanym atutem jego poezji. Mam szczęście współpracować z poetami, których cenię. Uwielbiam spotykać ludzi, zbierać myśli i słowa, słuchać ich mądrości, inspirować się rozmowami z nimi. Przy okazji pracy nad pierwszą płytą, tak właśnie było z bardzo mi bliską poezją Wojciecha Kassa. Teraz na mojej muzycznej drodze odnalazłam znakomitego prozaika, poetę, autora, Jerzego Sosnowskiego. Jego utwór zamknie moją drugą płytę.

Wielu wspaniałych muzyków pomogło Pani współtworzyć pierwszą płytę. Znakomity producent Paweł „Bzim” Zarecki, Robert Szydło, czy Tubis Trio – autorzy płyty uznanej za 5. w rankingu najlepszych płyt jazzowych roku 2009 na świecie…

Tak. Co więcej, było nam tak dobrze, że zabieram część załogi w podróż na drugi krążek. Udało nam się stworzyć z Maciejem Tubisem twórczy tandem. Przy niedużym udziale słów, z wolną przestrzenią dla emocji. To znakomity, wszechstronny muzyk, o wielkiej wrażliwości. Marcinowi Lamchowi (kontrabas) powierzyliśmy kierownictwo tej wyprawy (śmiech). Jest z nami Radek Bolewski (perkusja), który dodaje długo poszukiwanego przez nas kolorytu aranżacjom. Jestem szczęśliwa pracując z tą trójką. O Tubis Trio będzie słychać już niebawem, kiedy wydadzą swój studyjny album. Ja już mam swoją płytę roku 2015 (śmiech). A Bzim, to wizjoner, szaleniec – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Postawił ten pociąg na szynach i pchnął go. Jako producent, wyzwolił masę energii. Robert wykonał piękne partie basu i miksy. Oddali kawał serca i duszy mojej Samosi. Bez nich pewnie wciąż nagrywałabym tę płytę.
Nie byliśmy ograniczeni gatunkiem – nie szukaliśmy jazzu ani poezji. Nasłuchiwaliśmy, rozmawialiśmy, graliśmy…

Przejdźmy do Pani drugiej płyty. Jaka ona będzie?

Absolutnie szczera i pisana bez kompromisów. Intensywna w warstwie słowa i muzyki. Bez skrótów. Miarą płyty jest jej najsłabszy punkt. Nie patrzę na sumę, a na każdy z tych utworów osobno. Każdego dnia musi być solidne śniadanie, porządny obiad i nieduża kolacja (śmiech). Dla mnie, to metafora porządku, który obowiązuje w muzycznych obrazkach. Intensywna, bogata harmonicznie, treściowo i wreszcie… podana w elegancki sposób. Zapraszam na wycieczkę, jeśli ktoś nie będzie zainteresowany, rozejdziemy się w zgodzie (śmiech).

„Wiosna” – utwór, który zapowiada krążek – ukazał się już na składance „Muzyka czterech stron świata”: piękny, ciepły, z optymistycznym tekstem i kojącą muzyką, a mimo to na płycie ma być w zupełnie innej aranżacji. Czego brakuje tej wiośnie?

Nie chodzi o to, czego jej brakuje, a o nasze wędrówki muzyczne, poszukiwania. Na koncercie często odkrywa się rzeczy, które nie zostały zaplanowane, kolory, do których chce się wracać, tęskni się za tym. I takie przypadkowe odkrycia czynione na koncercie zaprowadziły nas do małych wielkich zmian. Zmieniliśmy metrum. Zagrała w nas jakaś tęsknota za wydłużeniem frazy, dążność do tego, co było pierwsze. Pierwsze… więc prawdziwe.

Wciąż szuka Pani swojej prawdy?

Tak. Prawdy, dobra i piękna. Dla mnie, ta trójca ma tę samą, jedną naturę i komplementuje się. Szukam prawdy w ludziach, prawdy emocji, czasu, doznań. Ich obecność zwalnia z dosłowności. Nie da się malować miłości, jeśli jej w nas nie ma. A mimo to, próbujemy. Właśnie to przekłamanie zmusza do dosłowności. W takich sytuacjach, trzeba być dotkliwie dosłownym, żeby czytelnym było, że o miłość chodzi. To wypacza poczucie estetyki, smaku, niszczy granice. Jeśli emocje, ludzie, doznania są prawdziwe, nie da się tego ukryć. Czasami rzeczy nienazwane mówią głośniej.
Często zastanawiałam się nad tym, jak to możliwe, że wciąż utożsamiam się z utworami, które pisałam, jako nastolatka… Odpowiedź jest bardzo prosta: tam była prawda. Pisałam w zgodzie z tym, co podpowiadało mi światełko w środku. Tego samego szukam dziś. Prawdy, pewności, ale to trwa – to jest proces.

Zmieńmy temat. Jest Pani mamą.

Tak. Bruno ma trzy lata. I jest moim ulubionym nauczycielem. Pozwalając mi być swoim partnerem w zabawie, ożywia najpiękniejsze obrazy z mojego dzieciństwa. Dzięki temu, cały czas jestem w świecie fantazji. Uczę się od niego czarów – kiedy gasi światło, zapada noc. Zawsze wie, czego szuka. Uczę się od niego, jak wstawać po upadku, stawać się na nowo każdego dnia. Przypomina mi, jak wielką radość dają małe rzeczy. To proste, ale łatwo o tym zapomnieć. Możemy gromadzić dziesiątki cieszących nas drobiazgów. Przestrzeń na te wielkie rzeczy, bardzo szybko się wyczerpuje.

Pierwszą swoją płytę zadedykowała Pani swojemu małemu synkowi, „który nagrywał ją z Panią”.

Nosiłam go pod sercem, kiedy nagrywałam płytę. Bruno słyszał wszystkie dźwięki, moje niepokoje, nasiąkł tą muzyką, zanim przyszedł na świat. Czasami też utrudniał mi pracę – bywało, że mój śpiew przyprawiał o boleści realizatorów dźwięku (śmiech). To jest płyta Brunona. On za tę płytę zapłacił najwięcej.

Jakie są Pani marzenia?

Jest ich wiele. Te najgłębsze dotyczą najbliższych: ich zdrowia, powodzenia, bezpieczeństwa. Moje marzenia niezmiennie wędrują wokół koncertów, spotkań, muzyki, umiejętności pogodzenia bycia mamą z byciem muzykiem.

Czego Pani życzyć?

Życzę sobie i bliskim, aby umieli znaleźć radość w małych rzeczach, aby znaleźli siłę na celebrowanie pozornie banalnych rytuałów. Nasze dni nie mają stałej melodii. Świat pędzi w zatrważającym tempie. Improwizujemy „na temat”. A bez rytuałów brak punktu odniesienia. Są jak refren piosenki – stałą, do której się wraca, dzięki której wiemy, gdzie jesteśmy. Właśnie tego. I czasu. Jasności w ludziach. Odnalezienia w sobie dziecka, jego ufności i wiary w cuda.

A więc tego Pani życzę. Dziękuję za rozmowę.

Z Joanną Kondrat rozmawiała Weronika Dębowska